piątek, 31 stycznia 2014

Moja włosowa historia

No cóż, od dzisiaj będziecie wiedzieć z kim macie do czynienia - przynajmniej od strony włosów. ;)
Nadeszła wiekopomna chwila. Po dobrym roku przygotowań psychicznych i dwóch godzinach kopania po dysku i innych ciekawych miejscach przedstawiam Wam moją włosową historię.

Jeśli chodzi o włosy, to zdecydowanie się z tym urodziłam. :D Dosłownie. Byłam ulubienicą oddziału z moją sterczącą, rudą czupryną. Pielęgniarki zaczesywały mnie na oliwkę, ale one za kilka minut i tak stały prosto do nieba. Pierwsze zdjęcie zrobiono mi dopiero w wieku 2 miesięcy
 
W wieku 2 miesięcy.

Następnie włosy rosły - ku uciesze taty i przekleństwom mamy (to ona musiała mnie czesać) i jaśniały. Były wtedy w kolorze jasnego/średniego blondu. Do czasu pasowania na ucznia dorosły gdzieś do połowy uda/kolan. Po tej zacnej imprezie zostały ścięte do pasa. I takie sobie były latami, co jakiś czas troszkę podcinane. Ściemniały w międzyczasie do "polskiego, mysiego blondu". Kochałam swoje długie włosy, robiły wrażenie. Jeśli kiedyś uda mi się dorwać do starych, papierowych zdjęć postaram się uzupełnić nimi tą historię.

W wieku 12 lat z pomocą buzujących hormonów zaczęły się ostro przetłuszczać. Mieszkałam w tym czasie u ciotki. Zabrała mnie kiedyś do fryzjera, by podciąć końcówki. Skończyło się to cięciem "od garnka" do ucha (z włosów do pasa!) skomentowanym przez ciotkę słowami "Przynajmniej nie będziesz ich tak długo myła."
Załamałam się. Naprawdę. Na początku nie chciałam wychodzić z domu. Wygoniona do szkoły siedziałam w czapce, której nie dawałam sobie zdjąć. Potem jakoś przywykłam. Doszłam do wniosku, że już nigdy nie będę miała pięknych włosów i było mi wszystko jedno. Przez kolejne 3 lata końce włosów miałam ciągle gdzieś między linią szczęki, a ramionami. Nie mam zdjęć z tego okresu - czułam się okropnie i raczej nie pozwalałam się fotografować.

Następnie odkryłam w drogerii piankę L'Oreala (już daawno niedostępne). I tak oto mama wróciła z pracy i dostała zawału, widząc czternastoletnią córkę w czerwonych włosach. Naprawdę czerwonych.
Pierwsze farbowanie - 14 lat.
Ten kolor był strzałem w dziesiątkę - bardzo mi się podobał, w przeciwieństwie do opinii ludzi dookoła. Miałam przez to mnóstwo problemów w szkole, ale kto by się tam przejmował. Niestety szybko zrudział. Poprawiłam go chyba tylko raz, nie pamiętam. Po wyrudzieniu dorosły do ramion, a ja znalazłam w necie krótką fryzurkę. Wzięło mnie. Stanęłam na głowie, aby dostać się do fryzjera jeszcze przed sylwestrem i... ścięłam się na 2cm. Z lekko dłuższą grzywką i "pejsami". Niestety, zdjęcie zaraz po cięciu gdzieś mi wcięło. Tutaj już zapuszczone i podrównane. (odnotować: 2006 - cięcie) W międzyczasie trzasnęłam je na rudo jakąś szamponetką czy pianką.
15 lat.
Rudy mi się znudził, za to miałam okropną chcicę przefarbować się na "borsuka". Na szczęście fryzjerka wybiła mi z głowy ten pomysł. Zrobiła mi jasne pasemka od góry, przez co rudość się zgubiła, a dół pofarbowała średnim brązem. Efekt był całkiem naturalny i ładny, szczególnie jak troszkę się sprał. Od góry zapuszczony odrost.
Długo nie wytrzymałam w blondzie - chciałam znów czerwone, ale fryzjerce akurat brakło farby.
Padło na róż, pod nim rozjaśnione włosy. Tak, to był RÓŻ.
Niestety, szybko się spierał.
Do blondu.
+

W międzyczasie poeksperymentowałam trochę z piankami "na jedną noc" - miałam zieloną, niebieską i turkusową. To zdecydowanie nie były moje kolory - wyglądałam jak trup! No i oczywiście marzyłam już o długich włosach. Kupiłam włosy clip-in. Niestety, były tylko brązowe - ale przecież kiedyś marzył mi się "borsuk". W międzyczasie skończyłam 16 lat.
16 lat.
Podobały mi się, były dłuuugie. Za to borsuk już tak średnio mi się podobał. Padło na brąz. Fryzjerka prawie płakała farbując, bo będę wyglądać jak zombie, bo jestem za jasna do takiego koloru. Błąd, pasowało mi bardzo. Sama była zdziwiona.
Dobrze się w nim czułam, choć szybko wypłowiał. Wtedy też miałam krótką przygodę z lokówką - krótką, bo moje włosy w ogóle nie chciały trzymać skrętu. Od zawsze były proste jak druty.
Rozprostowane - w godzinę po osiągnięciu "murzyńskiego loka" lokówką.
To był moment, w którym odkryłam drogeryjne farby. Po co wydawać dukaty u fryzjera, jak można to zrobić samemu w domu? Oczywiście padło na palette. Wybrałam odcień bardziej czerwonawy, włosy ciemniały z farbowania na farbowanie.

Aż w końcu za którymś "średnim brązem" wyszły czarne jak heban. Zadzwoniłam do fryzjerki ze słowami "Niech mnie Pani ratuje!". Niestety, kazała czekać, aż farba trochę się wypłucze. 3 miesiące w chustce na głowie, bo czerń przy mojej białej twarzy i podkrążonych na szaroniebieski kolor oczach tworzyła ze mnie idealną kandydatkę do głównej roli żeńskiej w horrorze. Co zrozumiałe, zdjęć brak. To był też moment, kiedy włosy zaczęły wypadać garściami. Szybkie przewertowanie wizażu, postawiłam na naftę i olejek rycynowy. Do wcierania nigdy nie miałam zapału, rycynowy +stał w łazience aż "zgnił", użyty dwa czy trzy razy. Ale nafta ewidentnie robiła mi dobrze i zagościła na stałe w mojej pielęgnacji. Poza tym używałam tylko szamponu. Najczęściej Head&Shoulders albo czegoś na objętość.
Kiedy włosy z czarnego przeszły w ciemny brąz, wybrałam się do fryzjerki po ratunek. Przy okazji upatrzyła mi się grzywka. Padło na rozjaśnienie tylko górnej warstwy (która wyszła ruda), dół przejechany rozjaśniaczem na sekundkę, co odrobinę rozjaśniło brąz. Odrost nietknięty. Fryzurka fajnie się układała i ładnie zrastała. Ogólnie byłam zadowolona.
Początek 2008.

I ok. 2 miesiące po rozjaśnieniu góry.
Włosy były już lekko za ramiona. Widać to dopiero na drugim zdjęciu (na pierwszym dziwnie się ułożyły). Rudość płowiała powoli w stronę blondu, brąz delikatnie jaśniał. I tak sobie rosły przez dłuższy czas. To, co rude wyjaśniało do platyny, potem próbowałam to zakryć jakąś farbą na 24 mycia. Trzymała się raptem kilka myć. Poddałam się i czekałam. Nie farbowałam ich dłuższy czas, choć czasem bawiłam się z kładzeniem tonera na płowiejący brąz w dolnej warstwie.
Kolor górnej części przekłamany - coś tam fotoszopowałam.

Gdzieś po roku niefarbowania dorwałam się do szamponetki Palette - kolor miał w nazwie coś z wiśnią. Wyszedł czerwony brąz.
Długo nie wytrzymałam w jednej fryzurze - 2-3 tygodnie później nosiłam już warkocze. Na zdjęciu średnio to widać, ale splecione były włosy bordowe i ciemnobrązowe (każdy warkocz miał 2 kolory).
2009

Po zdjęciu warkoczy były mocno wypłowiałe.
Potem płowiały coraz bardziej.

Wylazły rozjaśniane końcówki. Potem doszły do dziwnego stanu "w paski", który ciężko było ująć na zdjęciu. Od góry: naturalki, pasek z czerwoną poświatą, pasek tego, na co kapnęła farba na 24 mycia, pasek jasnych i wystający spod spodu pasek ciemnych. To był też moment, kiedy koleżanka namówiła mnie do używania odżywki. Kładłam ją tylko na końce, bo bałam się przyklapu. Mniej więcej wtedy powstało moje pierwsze włosowe zdjęcie. Pochyliłam wtedy głowę maksymalnie w tył, żeby zobaczyć, jak będą wyglądać dłuższe włosy. Efekt przerósł moje oczekiwania, od tej chwili mój cel prezentował się tak:
Wiem, że wydaje się być inaczej, ale naprawdę mam tutaj głowę pochyloną maksymalnie w tył. 2009.
Niedługo potem powstały kolejne warkocze.
+
To dwa razy ja. :D
Potem, pod wpływem impulsu rozplątałam je i przefarbowałam się na jasny blond.
Nosiłam takie przez prawie dwa lata, blond w międzyczasie odrobinę zjaśniał, choć nie starłam się schodzić do platyny. Lubiłam go, choć opinie były podzielone. Ponoć był za jasny i robiłam się szara na twarzy.
Spód bardziej żółty - wciąż pozostałość po felernej czerni. 2011.
Gdzieś w międzyczasie kilka razy nosiłam dredloki.

I raz warkocze, które potem przeplatając przerobiłam na cieńsze:
Grubsze - 110 sztuk.
Cieńsze - ok. 400 sztuk.

Ostatnie rozjaśnianie miało miejsce w maju 2011. Następnie w sierpniu pofarbowałam rozjaśniańce na mój kolor. Niestety, nie mam zdjęć, kilka dni później znowu się zaplotłam.
Przy tym farbowaniu również pierwszy raz po 5 latach podcięłam włosy. (tak, ostatnie cięcie w 2006 roku!)
To, co zrównałam do naturalek szybko sprało się z białego włosia. Znowu straszyłam odrostem. 
W lipcu 2012, czyli po prawie roku od farbowania zaczęłam pielęgnować włosy. Bez farbowania wytrzymałam przez 1,5 roku, potem trafiłam na wątek czerwonowłosych na wizażu. Przypomniało mi się moje pierwsze farbowanie. Często przewijała mi się w głowie myśl o powrocie do czerwieni, ale do tej pory nie odważyłam się, bo bałam się rudości.
I tak oto w listopadzie 2012 z takich włosów:
Za pomocą tonera udało mi się uzyskać rudo-czerwono-nijakie kokodżambo:
Które po kolejnym tonerowaniu, tym razem wersją bardziej różową wyglądało tak:
Zdjęcie ma przekłamane kolory - zdecydowanie włosy były wtedy piżdżąco czerwone. Ten kolor znów był strzałem w dziesiątkę. Uwielbiam go i świetnie się w nim czuję.
Odkryłam też przełom w mojej pielęgnacji, czyli mycie odżywką. Pozwala spływającej czerwieni dłużej się utrzymać, no i robi mi dobrze. Naprawdę dobrze. ;)
Jeszcze przed końcem roku odkryłam, że moje włosy są falowane. Do tej pory nigdy nie kręciły się ani nie wywijały, koleżanki zazdrościły mi prostych włosów. Po przeczytaniu paru wpisów na temat "a może nawet nie wiesz, że masz fale" chwyciłam jakąś piankę, zmoczyłam włosy i pogniotłam. Pierwsze próby stylizacji wyglądały marnie, ale niesamowicie się podniecałam, że mam fale. :D Zawsze marzyłam o kręconych włosach. Niestety, natura poskąpiła murzyńskiego locza. Przez kilka(naście) myć próbowałam je stylizować, ale były kłopotliwe - plątały się mocno i nie wyglądały najlepiej już na następny dzień. Jako, że w tamtym czasie myłam głowę raz, max. dwa razy w tygodniu, było to dość kłopotliwe.
Pierwsza próba stylizacji.
Poddałam się i dalej nosiłam je proste, od czasu do czasu bawiąc się w loki na chusteczkach albo inny nowy sposób na loki bez ciepła.
Regularnie odświeżałam kolor tonerem. W wakacje przestałam tykać końcówki - pozostałości rozjaśniańców stworzyły ciekawe ombre. Przy okazji całkiem fajnie udawała mi się już stylizacja moich fal (co nie zmienia faktu, że stylizowane nadal są dość kłopotliwe, zwłaszcza zimą).
+
Wakacje 2013.

Kolor bardziej przypomina prawdziwy na tym zdjęciu.
W międzyczasie dałam włosom rosnąć. Regularnie je podcinam.

Moje cele:
-pozbyć się rozjaśnianych końców
-dohodować włosy do kości ogonowej - ok. 80cm długości

Aktualnie moje włosy:
-są mocno porowate - liczyłam na zmniejszenie porowatości, ale niestety, natury nie przeskoczę
-dużo mniej się puszą i plączą
-dzięki podcinaniu i zabezpieczaniu końce przestały się kruszyć
-są dużo bardziej miękkie i zdyscyplinowane
-mają ok. 63cm długości - co jest moim największym sukcesem. Wcześniej niezbyt chciały przekroczyć 50cm.

Moja pielęgnacja:
Ostatnio wzmogło mi się przetłuszczanie, więc myję ok. 2-3x w tygodniu - zwykle odżywką (różowy Hegron), przed tonerem (raz na miesiąc-półtora) mocnym szamponem (Barwa piwna). Toneruję regularnie z pomocą La Riche Directions - Poppy Red.
Przed każdym myciem olejuję włosy (moje oleje) i skalp (GP z papryczką) na 40min-noc. Następnie olej emugluję odżywką. Po myciu nakładam odżywkę do spłukiwania/maskę z olejem i skrobią ziemniaczaną. Następnie silikonowa odżywka b/s i serum na końce.

Na koniec jeszcze małe porównanie włosów:
Czerwiec 2013.
Styczeń 2014 - aktualne.

sobota, 11 stycznia 2014

Moja przygoda z olejowaniem, czyli zbiorowa recenzja olejów.

Oleje są niezastąpione w pielęgnacji włosów, przynajmniej moich. ;) Półtora roku olejowania sprawiło, że stan moich włosów znacznie się poprawił. Włosy są gładsze, bardziej miękkie, dociążone, lejące się. Dużo mniej się puszą i plączą, a także zupełnie przestały się elektryzować i coraz mniej łamią mi się końce.
Dodam, że żaden olej tak naprawdę nie robił (i nadal nie robi) efektu „wow”. Poprawę wypracowałam regularnym stosowaniem ich stosowaniem, jednak każdy olej dawał u mnie jakieś indywidualne skutki, mniej lub bardziej widoczne.

Jeśli chodzi o sposoby, to testowałam różne i w każdym przypadku najlepiej sprawdza się u mnie nałożenie oleju na sucho na kilka(dziesiąt) godzin przed myciem i zemuglowanie go odżywką na pół godziny-godzinę przed.
Przez ten czas używałam praktycznie każdego oleju, jaki wpadł mi w ręce. Oto kilka słów na ich temat:

Olej z pestek winogron

Jeden z tych olejów, których używanie przebiegło bez szału. Włosy były wyraźnie miękkie i tyle. Bardzo łatwy do zmycia, praktycznie bezzapachowy - to na plus.

Olej rzepakowy
Tego używałam raczej awaryjnie - jak mama nie miała nic ciekawszego w kuchni, gdy ją odwiedzałam. ;) Ładnie trzyma nawilżenie, lekko wygładza. Tani, bezzapachowy i dostępny wszędzie.

Olej lniany
Chętnie go używam, bo bardzo ładnie wygładza mi włosy. Zawsze są po nim miękkie i sypkie. Jest jedno ale… kiedy go nakładam, mam ochotę przy okazji nałożyć spinacz na nos. Nie znam drugiego takiego śmierdziela. :D Słyszałam, że można go także pić, ale dźwiga mi się żołądek na samą myśl...

Olej z pestek dyni

Zapachowo zupełne przeciwieństwo lnianego - ma śliczny, orzechowo-ziarenkowy zapach, aż chce się go jeść (notabene jest bardzo smaczny - polecam z waniliowymi lodami). W swojej krótkiej karierze stał się moim nadwornym „prostownikiem”. U mnie mocno osłabia skręt, wręcz go usuwa. Do tego włosy są po nim bardzo błyszczące i lejące.

Olej arachidowy
Raczej mało szałowy. Miałam wersję rafinowaną, spożywczą. Lekko wygładzał, lekko nabłyszczał, sprawdzał się dodawany do maski po myciu - jako reduktor puchu.

Olej migdałowy (nie ze słodkich migdałów!)
Z zewnątrz działanie bardzo podobne do arachidowego, ale dość mocno podbijał mi skręt.

Olej z orzechów włoskich
Jeden z moich ulubieńców - włosy mam po nim gładkie, miękkie, lejące się. Dobrze redukuje puch i dość fajnie nabłyszcza. Do tego smakowity, orzechowy zapach. Z pewnością będzie stałym gościem na mojej półce.

Olej rycynowy
Cud natury, a raczej cud apteki. ;) Nigdy, po niczym nie mam tak błyszczących włosów jak po czystym rycynowym. Ponoć to wina tego, że dobrze domyka łuski. U mnie akurat w przypadku tego oleju sprawdza się raczej krótszy czas trzymania - po kilku wpadkach staram się nie przekraczać 3-4h. Powyżej tego czasu niestety mam szorstkie końce. Bardzo dobrze wygładza. Minus za konsystencję - jest tępy, gęsty i mocno się klei. Można sobie nawyrywać włosów przy nakładaniu na sucho.

Olej sezamowy

Mój pierwszy olej, do dziś stale mam go na swojej półce. Co rzadkie, pierwszy strzał był celnym strzałem. Włosy mam po nim gładkie, sypkie i błyszczące. Także dobry na puch. Niektórym przeszkadza zapach - pachnie prażonym sezamem, jak kto lubi.

Olej sojowy

Na początku aspirował na niezły, ale okazał się zupełnie przeciętny. Podobnie jak arachidowy niezły reduktor puchu. Lekko prostuje.

Olej z krokosza brawierskiego
Jeden z fajniejszych dla mnie - dobrze wygładza, włosy są po nim sypkie i lejące. Niestety, nie za bardzo chce dodawać blasku.

Olej kokosowy

Trzy razy nie. Generator puchu, siana i zmatowienia. Ogólnie nic dziwnego, skoro mam porowate włosy - jednak kupując go nie miałam o tym pojęcia. Jeśli jesteś porowata nie inwestuj od razu w pół litra. Ciężko się potem pozbyć takiej ilości.

Olej palmowy

Jak wyżej, chociaż efekt nie był aż tak drastyczny, jak po kokosie. Mimo wszystko - puch, siano, mat.

Oliwa z oliwek

Kolejna moja ulubienica - pięknie dociąża, naprawdę mocno wygładza i dodaje włosom blasku. Do tego tania i ogólnodostępna. Nic, tylko brać!

Oliwka dla dzieci Babydream

Przeciętna. Fajnie dociąża, reszta działania bez szału. Nadaje się do maski po myciu jako reduktor puchu. Na plus cena i dostępność. Delikatnie rozjaśniła mi włosy.

Olej Alterra Migdał i Papaja
Najfajniejszym działaniem tego oleju jest zdecydowanie zapach - pachnie bosko i zapach utrzymuje się na włosach. Poza tym przeciętniak - trochę wygładza, trochę dociąża, trochę nabłyszcza.

W tej chwili mam jeszcze dwa oleje w kolejce do testowania - ryżowy i z czarnuszki. Jak przyjdzie ich kolej, napiszę coś także na ich temat. ;)

Na koniec pragnę dodać, że co włos to obyczaj i fakt, że jakiś olej sprawdził się u mnie nie musi oznaczać, że sprawdzi się u każdego. Jeśli masz podobne włosy do mnie, jest spora szansa, że sprawdzi się któryś z moich ulubieńców, jednak nie ma żadnej gwarancji.

Edit:
Vashti w komentarzu przypomniała mi o jeszcze jednym oleju, którego z powodzeniem używam od dłuższego czasu:

Olej łopianowy z papryczką Green Pharmacy
Co prawda nie olejuję nim długości, więc nie napiszę, jak sprawdza się na tym polu, ale jest najlepszym środkiem na porost z jakim miałam do czynienia. Wcieram go regularnie w skalp przed każdym myciem (2, w porywach 3 razy w tygodniu). Przyspieszył mi porost prawie dwukrotnie, a na dodatek co miesiąc-dwa wyrasta mi nowe pokolenie bejbików. Włosy też wyraźnie zagęściły się przy głowie (a po dłuższym czasie przybyło też w kucyku - już dobry centymetr, a bejbiki wciąż są).

Dziękuję za przypomnienie. :)

niedziela, 5 stycznia 2014

Niezbędnik Wysokopora - cz. III - Zabezpieczenie, zapobieganie rozdwojeniom

Jak już kiedyś wspominałam, końce włosów najczęściej wymagają zabezpieczenia przed czynnikami zewnętrznymi. Jest to najstarsza i zarazem najsłabsza część włosa, która mogła sporo w swoim „życiu” znieść, przez co jest bardziej podatna na uszkodzenia.
Porowate końce szczególnie łatwo jest połamać/pokruszyć/porozdwajać - uchylona łuska nie przylega do włosa, przez co nie daje mu dodatkowej ochrony i „grubości”. Przytaczałam już kiedyś porównanie do parasola - otwarty łatwiej będzie złamać, niż zamknięty.
Nie ulega więc wątpliwości, że ta stara, delikatna część włosa będzie wymagała dodatkowej ochrony.

Wśród substancji, które działają w roli zabezpieczacza możemy wyróżnić silikony, oleje, guar i jej pochodne, polyquaternia/quaternia oraz parafinę. Każda z nich działa taki sam sposób:

Warstwa substancji delikatnie oplata włos cienkim filmem, przez co staje się on bardziej elastyczny i mniej podatny na uszkodzenia. Do tego jako pierwsza ma ona kontakt z czynnikiem zewnętrznym (np. detergentem, kolcem szczotki, ocieraniem się o coś) i bierze na siebie przynajmniej część uderzeniowej dawki „zła”.

Zabezpieczają one mocniej lub słabiej, w zależności od tego, czego użyjemy - zwykle olej +jest słabszy od silikonu, a silikon od parafiny. Ciężko stwierdzić, jak wpasować w tą klasyfikację pq/q i guar.
Przy silikonach możemy „wyróżnić” podział na odparowujące, których rola zabezpieczająca jest moim zdaniem wątpliwa (np. Cyclomethicone, Cyclopentasiloxane, Cyclohexasiloxane), łatwiej zmywalne, które zabezpieczają raczej słabiej (np. Dimethicone, Dimethiconol, Dimethicone Copolyol, Amodimethicone) i trudniej zmywalne, które zabezpieczają najlepiej (np. Simethicone, Trimethicone).
Ogólna zasada jest taka - im trudniej coś zmyć, tym lepiej zabezpieczy nam włos.

Jak więc zabezpieczać i na co zwrócić uwagę?
Przede wszystkim warto byłoby unikać zagrożeń - nie szarpać, nie trzeć, delikatnie myć i czesać, nie przygniatać torebką, spać w związanych włosach, najlepiej w ogóle nie nosić ich rozpuszczonych. Ale nie wszystko da się zrobić, albo nie wszystko się chce - włosy w końcu są dla nas. Poza tym często mimo delikatnego traktowania końce rozwalają się w trymiga, warto więc zainwestować w kosmetyk do zabezpieczania włosów.

Jaki kosmetyk wybrać i kiedy go używać?
Zależy to przede wszystkim od potrzebnej formy zabezpieczenia.
W szamponie substancje powłokotwórcze (filmformery) wygładzą włos już w trakcie mycia. Mogą ułatwić późniejsze rozczesanie i zapobiegać tworzeniu się kołtunów podczas mycia.
Filmformery w masce przed myciem pomogą zabezpieczyć włosy przed przesuszeniem przez szampon. Podobną rolę spełnią oleje nakładane przed myciem.
W odżywce d/s i b/s substancje te zabezpieczą włos już „naprzód”, np. do następnego mycia. Przy czym te z odżywki d/s częściowo spłuczą się (lub jeśli są rozpuszczalne w wodzie spłuczą się całkiem), a te z b/s zostaną „w całości”.
W silikonowym serum/oleju nakładanym po myciu na mokre/suche włosy spełnią one dokładnie taką samą rolę, jak w odżywce d/s i b/s.

Jeśli chodzi o sam kosmetyk, dowolność jest duża. Większość kosmetyków do włosów dostępnych na rynku zawiera filmformery. Jeśli chodzi o produkty zostawiane na włosach bez spłukiwania, zwróciłabym tylko uwagę, by nie miały w sobie „złego” alkoholu (Alcohol, Alcohol Denat., Isopropyl Alcohol, IPA), który najprawdopodobniej będzie przesuszał włosy, i protein (np. Hydrolyzed Keratin, Hydrolyzed Silk, składniki z Protein w nazwie), które szybko mogą doprowadzić do przeproteinowania zmęczonych życiem końców.
Sama z powodzeniem od kilku miesięcy zabezpieczam włosy przy pomocy Serum z drogocennymi olejkami Gliss Kur i odżywki d/s Isany do włosów blond.
Można ciapnąć na końcówki odrobinę oleju, można użyć oleju i serum - dowolność jest duża, być może czeka Cię wiele prób, ale w końcu znajdziesz coś, co Ci pasuje.

Czego filmformery nie zrobią?
- Nie zabezpieczą przed naprawdę wysoką temperaturą. Nie ma cudów, 230 stopni prostownicy to koszmar dla włosa. Żadne serum sobie z tym nie poradzi. Nie wierzysz? Posmaruj rękę termoochronnym kosmetykiem, a potem przejedź po niej prostownicą. ;)
- Nie odetną dostępu do włosa substancjom odżywczym. Silikon to nie beton, nie jest w stanie pokryć włosa na tyle szczelnie, żeby nic nie przepuścić. To po prostu awykonalne. Co nie zmienia faktu, że filmformery potrafią nadbudować się na włosie, który co jakiś czas będzie wymagał porządnego oczyszczenia.
- Nie skleją rozdwojonych końcówek. Na nie nie ma rady - trzeba ciąć.
- Nie wysuszą włosów. Widziałam dużo głosów demonizujących silikony, większość tych informacji to bujdy. Filmformer sam w sobie nie odżywi włosa, to fakt, ale nie zrobi mu też większej krzywdy (co najwyżej wyglądową). Nie wyciąga on z włosa nawilżenia, ani nic z tych rzeczy. Jest po prostu obojętny. Fakt faktem, jeśli nie dostarczamy włosom nic poza silikonami, któregoś dnia możemy obudzić się „z ręką w nocniku”. Ale to inna kwestia…

A Wy zabezpieczacie czymś włosy? Jakie produkty się u Was sprawdzają?

sobota, 4 stycznia 2014

Farbowanie z głową, czyli jak farbować włosy nie niszcząc ich.

Oczywiście zawsze najlepszym rozwiązaniem jest nie farbować. ;) Ale w końcu włosy są dla nas, a nie my dla włosów.
Sama nie przepadam za swoim naturalnym kolorem i barwię włosy praktycznie stale od 14 r.ż. Przechodziłam przez blondy, brązy (Raz nawet czerń! Brr!), rudości i chyba wszystkie kolory tęczy, żonglowałam kolorami co kilka tygodni. I dorobiłam się swego czasu stertki smętnego siana. Wyszłam z tego - nadal chodzę w innym kolorze, niż własny, ale…no właśnie. Z głową.

Co więc zrobić, żeby nie przesadzić?

Najlepiej wybierz jeden kolor.
Przeskakiwanie między kolorami wymaga nieustannego katowania włosów na całej długości. Przede wszystkim dla końców może być to zabójcze. Krótkie włosy mają sporą szansę to przetrzymać, ale przy dłuższych może być nieciekawie…

Jeśli masz już swój kolor, możesz przejść dalej:
Rozjaśnianie
Przyciemnianie
Poprawa odcienia/odświeżanie koloru/fantazyjne barwy
Henna, indygo
Osłabienie niszczącego działania farby

Rozjaśnianie:
Jeśli Twój naturalny kolor jest ciemniejszy od wymarzonego, bez rozjaśniania się nie obejdzie.
Rozjaśnianie to chyba najbardziej groźnie brzmiący zabieg, jakiemu możesz poddać swoje włosy. Włos jest chemicznie utleniany, dzięki czemu wyłazi z niego pigment i staje się jaśniejszy. Ten efekt jest nieodwracalny. Nie dokładamy do włosa pigmentu, tylko zabieramy go, więc nie można wrócić do stanu poprzedniego. No, chyba, że uda Ci się wygrzebać swój pigment z kanalizacji i jakimś cudem przekonać go, żeby wrócił do włosów. ;)
Można, naturalnie, przyciemnić rozjaśnione włosy farbą, ale nie jest to łatwe. O tym dalej.
Co więc robić, żeby nie przesadzić z rozjaśnianiem?
Przede wszystkim, żeby nieinwazyjnie zejść z ciemnego koloru do jasnego na długości, dobrze byłoby rozjaśnić włosy jak najdelikatniej. Z miejsca odradzam eksperymenty z rozjaśniaczem 984598376 tonów z drogerii. ;) A przynajmniej w takiej formie, w jakiej jest dostarczony.

Jeśli masz zaufanego fryzjera, wybierz się do niego. Polecam. Sama latami rozjaśniałam włosy do białości i podejrzewam, że gdyby nie to, że powierzałam je w tym celu zaufanej fryzjerce, dawno temu zostałabym łysa.
Jeśli jednak nie ufasz żadnemu fryzjerowi i masz trochę wprawy w nakładaniu farby, możesz próbować sama. Naturalnie na własną odpowiedzialność. ;)

Jeśli kolor, który chcesz uzyskać nie jest dużo jaśniejszy, niż wyjściowy, możesz spróbować dwóch rzeczy.
Pierwszą z nich jest ROZJAŚNIAJĄCA farba. Czyli taka, która rozjaśnia włosy - nie chodzi o blond na pudełeczku, tylko o jej faktyczne działanie. Na 90% nie uda Ci się rozjaśnić włosów zwykłą, drogeryjną farbą. Szczególnie farbowanych wcześniej na ciemno. Po prostu, zwykła farba farby nie rozjaśni. Farby rozjaśniające to na „chłopski rozum” po prostu farby z dodatkiem rozjaśniacza. Dobierając do tego odpowiednią wodę można ze sporym prawdopodobieństwem uzyskać pożądany efekt.
Druga z nich to kąpiel rozjaśniająca. Po ludzku - mieszanie rozjaśniacza z szamponem i odżywką dla delikatniejszego rozjaśnienia. Dobre do lekkiego rozjaśniania, albo delikatnego schodzenia z nieudanej, ciemnej farby. Więcej o proporcjach i produktach można przeczytać u Mysi.

Jeśli do „zjechania” mamy więcej odcieni, pozostaje tradycyjne rozjaśnianie. Polecam przyjrzeć się rozjaśniaczom fryzjerskim, lub, jak wyżej - oddać się w ręce doświadczonego fryzjera.

Skoro mamy już wymarzony, jasny kolor, należy pamiętać o kilku rzeczach:
Rozjaśniaj tylko odrost. Serio. TYLKO. Przejechanie rozjaśniającą farbą po włosach „tylko na dwie minutki” też potrafi zrobić im kuku. Szczególnie, jeśli robisz to co miesiąc.
Do korekty odcienia na długości można używać szamponetek/płukanek/tonerów. Wcale nie spisują się gorzej niż farby, a często wręcz przeciwnie. Efekt jest dość przewidywalny i delikatny, a na dodatek dość odwracalny.
Rozjaśniane włosy wymagają pielęgnacji. I to często dość intensywnej.



Przyciemnianie:


Przy przyciemnianiu sprawa jest odrobinę łatwiejsza. Zwykle mniej ono niszczy włosy (co nie oznacza, że można się przyciemniać do „usranej” bez zniszczeń - chociaż co włos, to obyczaj).
Trzy główne pułapki to:
Kolor często wychodzi ciemniej, niż chcemy, żeby wyszedł. Cóż - bywa. Polecam mimo wszystko kupić farbę troszkę jaśniejszą, przyciemnić zawsze łatwiej i przewidywalniej, niż rozjaśnić.
Na rozjaśnianych włosach przy przyciemnianiu często wyłazi zieleń. Szczególnie, jeśli mocno przyciemniamy włosy. Na wszelki wypadek wybierz wtedy cieplejszy odcień. Zawsze można poprawiać odcień płukanką/tonerem.
Kolor potrafi się wypłukać. Cóż - nie ma rady. Od czasu do czasu trzeba będzie go odświeżyć - o tym dalej.

Tutaj również należy pamiętać o kilku rzeczach:
Staraj się farbować tylko odrost. A już na pewno nie katuj długości na pełny czas - wystarczy przeciągnięcie na nie farby na ostatnie kilka minut.
Ciemna farba potrafi się kumulować. Kilkukrotnie nakładając na włos średni brąz możesz dorobić się czerni. Tym bardziej chcąc utrzymać jeden kolor staraj się farbować tylko odrost. ;)

Poprawa odcienia/odświeżanie koloru/fantazyjne barwy:

I tutaj to, co halb lubi najbardziej. ;)
Pisałam wyżej, że wciąż włosy barwię. Z premedytacją nie użyłam słowa farbuję, ponieważ…nie używam do tego farby.


Ciałem (a raczej włosami - od ponad roku) i duszą (dobre 7 lat) jestem czerwonowłosa. Do uzyskania czerwieni używam tonera La Riche Directions (najczęściej poppy red, czasem pillarbox red).
Tonery te (podobnie jak i tonery innych firm - słyszałam np. o Manic Panic, a także pianki na kilka myć - np. Venita, Elysium) możemy kupić we wszystkich kolorach tęczy. Skład tonera przypomina myjącą odżywkę, z tą różnicą, że na końcu znajdują się barwniki (których musi być dość sporo - zawartość słoiczka z pasją barwi wszystko dookoła). Pianki troszeczkę różnią się składowo, ale też zwykle nie zawierają nic strasznego (widywałam alkohol, ale jednorazowo nie zrobi nam on większej krzywdy).
Aplikacja jest dziecinnie prosta - naciapać na włosy, potrzymać chwilę, spłukać. Największy plus - nie niszczy włosów. W ogóle. Ani trochę. Poza tym kolorami/odcieniami można dowolnie żonglować (o ile będą chciały nam wyjść - polecam zapoznanie się z zasadami mieszania kolorów).
Ma to swoje minusy - kolor dość szybko się spłukuje i po każdym myciu jest inny. Na dodatek zaaplikowanie takiego cuda na ciemne włosy da co najwyżej poświatę. Poza tym niektóre odcienie potrafią nie zmyć się do końca (np. czerwień zostawiła rudą poświatę na moich blond naturalkach, nie dało się jej domyć) - jeśli interesuje Cię chwilowa zmiana koloru, polecam test pasemkowy.
Niestety, w gamie kolorystycznej tonerów ciężko o naturalne kolory. Jest bodaj tylko czarny. Można je co prawda mieszać do woli, ale…

Chcąc wybierać w bardziej naturalnych odcieniach możemy poszukać szamponetek (nie mylić z nazywanymi często szamponami koloryzującymi farbami na 24 mycia!).
Szamponetka to bardziej mieszanka szamponu z barwnikiem. Daje nietrwały efekt, ale również może nie wypłukać się do końca. Zwykle są sprzedawane w saszetkach i opisane jako zmywalne po 6-8 myciach. Sama używałam kiedyś jakiegoś wiśniowego odcienia. Nie spłukała się do końca z naturalek - rudy poblask został aż do rozjaśnienia włosów.
Plusy: nie niszczy włosów, może co najwyżej lekko przesuszyć.
Minusy: nietrwały kolor.
Zarówno szamponetki jak i tonery świetnie nadają się do odświeżania koloru. Chodzi dokładnie o to, co pisałam wyżej - farbujemy odrost, długość odświeżamy. Wilk syty i owca cała. W pewnym sensie. ;)

Czasem zdarza się, że po rozjaśnieniu wyjdzie nam żółtko, a po przyciemnieniu - glon. Nie ma powodów do paniki! ;) Wszystko da się skorygować.
Wystarczy zapoznać się z zasadami mieszania kolorów i można ruszać włosom na ratunek - nieinwazyjnie.
Nadadzą się do tego płukanki (np. gencjana, Flor Illum, Delia) lub rozmieszane z odżywką tonery (nasycenie odpowiednie do skali problemu - polecam test pasemkowy).
Zieleń niwelujemy czerwienią, żółć fioletem (nie mylić z niebieskim - żółty+niebieski=zielony), pomarańcz niebieskim, a czerwień zielenią. ;)
Co prawda dojście do upragnionego efektu może zająć kilka myć, a aplikację trzeba będzie powtarzać raz na jakiś czas, ale coś za coś. ;)
Jeśli to nie wystarczy, zawsze można sięgnąć po farbę o odpowiednim odcieniu - np. przy zielonych włosach nałożymy farbę z czerwonymi podtonami.


Henna, indygo:


Ostatnia rzecz, o której warto wspomnieć.
Jest to koloryzacja za pomocą naturalnych barwników roślinnych - rudego z henny oraz granatowego z indygowca brawierskiego.
Wydaje się to być koloryzacją idealną - nie niszczy włosów, często je pogrubia, w wielu przypadkach jest trwała (zależy od włosów). Co prawda nie da się w ten sposób rozjaśnić włosów, ale nie można mieć wszystkiego.
Gdzie więc haczyk?
Ano, koloryzacja taka jest idealna pod warunkiem, że nigdy nie zachce Ci się kłaść na hennowane/indygowane włosy chemicznej farby. A już niech Cię ręka Boru broni je rozjaśniać. Traktowanie ziołowych barwników chemią daje bardzo nieprzewidywalne efekty - często fryzjerzy nie chcą w ogóle podejmować się farbowania włosów koloryzowanych wcześniej w ten sposób. Często z takich eksperymentów wychodzi niechciana zieleń, w intensywnej formie.
Jeśli jesteś „pewna swego”, możesz próbować. Nic złego stać się nie może, najwyżej włosy się trochę napuszą w początkowym stadium, albo po prostu barwnik się wypłucze. Ale mimo wszystko pomyśl dwa razy, czy przypadkiem Ci się kiedyś nie odwidzi. Nikt przecież nie chce wylądować z katastrofą na głowie. ;)



Osłabienie niszczącego działania farby:
Farba swoje zdziałać musi - nie ma rady. Żeby przyciemnić, barwnik trzeba jakoś pod łuskę włożyć, żeby rozjaśnić, trzeba go jakoś z włosa wygonić. Włosy nigdy nie będą w stanie wyjść z farbowania bez zupełnie żadnego szwanku.
Ale można to niszczące działanie odrobinę osłabić. Sama znam trzy metody:
Farbowanie brudnych włosów - włosy niemyte przez kilka dni otoczone są własną ochroną, czyli sebum wydzielanym przez skórę głowy. Ochroni ono odrobinę włos przed zniszczeniami wywołanymi przez farbę.
Farbowanie na olej - jak wyżej, z tym, że sebum najczęściej nie dochodzi aż do końcówek włosów. Olej możemy na nie nałożyć własnoręcznie. Po prostu ochroni włosy. (Słyszałam plotki, że farbowanie na olej sprawia, że włosy wychodzą odrobinę bardziej żółte w odcieniu. O ile dobrze pamiętam tyczyło się to blondu. Wiecie coś o tym? Chętnie to zweryfikuję.)
Farbowanie na odżywkę - odżywka lekko rozcieńcza farbę, a składniki w niej zawarte mogą pomóc chronić włos. W tym przypadku polecam test pasemkowy - może mieć wpływ na uzyskany kolor. Na wszelki wypadek lepiej użyć odżywki o raczej prostym składzie.


Wniosek: Wszystko jest dla ludzi, wystarczy używać tego z głową. ;) Złoty środek na pewno jest w zasięgu ręki.

czwartek, 12 grudnia 2013

Niezbędnik Wysokopora - cz. II - Nożyczki

Włosy powinno się regularnie podcinać, a szczególnie mocno potrzebują tego włosy porowate. Ze względu na odchylone łuski są słabsze i bardziej podatne na zniszczenia.

Co? Dlaczego? Nie chcę tracić centymetrów, zapuszczam włosy!
Oczywiście, możesz nie podcinać i nie tracić. Nie zdziw się tylko, jak centymetrów nie przybędzie, albo co gorsza „stracą się” same. :)
Końcówki to najstarsza część włosa, nierzadko mają po kilka lat i sporo z nami przeszły. Kilka tysięcy myć, przejechań szczotką, podmuchów suszarki - włos nie jest z żelbetu i jego wytrzymałość jest…powiedzmy dość ograniczona.
Dlatego to właśnie w tym miejscu najczęściej występują zniszczenia. Młody, zdrowy włos, który dopiero co odbił od głowy nie zniszczy się tak szybko, jak kilkuletnia, zmęczona życiem końcówka. Łatwiej ją ułamać (choćby czesząc) i szybciej się rozdwaja. A rozdwojenia są zdradliwe, bo łatwo idą w górę. Nie wierzysz? Złap za dwa końce rozdwojonego włosa i pociągnij je w dwie strony. :)
Trzymanie rozdwojonych końców przez dłuższy czas skutkuje tym, że rozdwojenie przesuwa się w górę. Naturalnie nie tak szybko, ale z dnia na dzień milimetrów przybywa. Osłabione rozdwojeniami końcówki wykruszają się, przez co nie ma przyrostu na długości - to, co się pojawi od głowy, wykruszy się na końcu. Czasem (w ciężkich przypadkach) długości potrafi wręcz ubywać.

Przykład z życia - moje włosy

Kiedyś nie podcinałam włosów w ogóle. To był błąd mojego życia - chciałam mieć długie włosy, ale nie wiedzieć czemu one nie chciały rosnąć…
Bliżej nieokreślony 2009 rok:


Koniec 2010 roku (w międzyczasie rozjaśnione po całości jeszcze się skróciły):

Koniec 2011 roku:

Październik 2013 + zaznaczona na plecach długość, do której dorastały wcześniej:

Jakość zdjęć wątpliwa, ale coś tam powinno się dać zauważyć. Jakoś wcześniej nie wpadłam na robienie sobie włosowych zdjęć. :D
Dopiero w 2012 roku zaczęłam podcinać końcówki - w ciągu 1,5 roku wykroczyły o dobre 7-8 cm za wcześniejszą „linię graniczną” mimo podcięcia ich o dobre 12 cm w tym czasie.
Jeśli Cię przekonałam, możesz czytać dalej. :)

Jak poznać, że zniszczone?
Przyjrzyj się swoim końcówkom. Jeśli widzisz na nich białe kropki - to poczatki rozdwojeń. Jeśli końcówka rozchodzi się na dwie strony to już pełnoprawne rozdwojenie. Dalej jest jeszcze gorzej - piórka, drzewka - podeprę się tutaj obrazkiem znalezionym w google:



Wszystkie te cuda nadają się do obcięcia.

Normalnie, nożyczkami?

Tak, nożyczkami. :) Ale zwykłe nożyczki do papieru się do tego nie nadają. Nożyczki powinny być jak najbardziej ostre - tępe miażdżą włos powodując, że zmiażdżony koniec natychmiast zaczyna się rozdwajać. Spróbuj odgryźć kawałek swojego włosa, a powinnaś zobaczyć, że na jego końcu zrobi się biała kropka. To początek rozdwojenia.
Potrzebne będą fryzjerskie nożyczki - możesz z nich skorzystać u fryzjera albo nabyć własne i sama podcinać końce. Takie nożyczki są do kupienia w rossmanie (i do domowych celów będą jak najbardziej w porządku), można też zamówić je na allegro. Za swoje rossmannowskie zapłaciłam ok. 25zł (to było już jakiś czas temu) i sprawują się dobrze.

Ale fryzjer zawsze ucina mi połowę włosów! Mogę to zrobić sama?

Tu jest problem, bo faktycznie są fryzjerzy, którzy nie wiedzą, ile to 3cm. :)
Postaram się dowiedzieć, gdzie szukać takich, co wiedzą.
A póki co, końce można podciąć samemu.
Po pierwsze, można wycinać pojedyncze rozdwojone końcówki - prosta metoda - łapiesz, ucinasz, łapiesz, ucinasz. Pamiętaj, żeby zostawić trochę zapasu - rozdwojony włos jest troszkę naruszony „w środku”, powyżej rozdwojenia, więc trzeba go uciąć jeszcze wyżej, żeby nie rozdwajał się dalej. Zalecam z 2cm zapasu.
Po drugie, zawsze możesz kogoś poprosić. Wiadomo, że może nie ściąć Cię tak pięknie jak fryzjer, ale przycięcie linii końców to nie takie znowu trudne zadanie. Nawet mój TŻ po dwóch piwach daje radę. :D
Po trzecie, możesz ciąć sama. Nigdy nie praktykowałam, ale słyszałam o jednej metodzie. Mianowicie: przekładasz jedno pasmo z tyłu do przodu (najlepiej to znad karku i przycinasz je do wymarzonej długości. Potem przekładasz kolejne, i następne równając je za każdym razem do tego przyciętego pasma. Najpierw robisz jedną stronę głowy, potem dorównujesz drugą.

Temat zapobiegania rozdwojeniom poruszę innym razem. :)
Pamiętaj, włosy są jak giełdowa inwestycja - jeśli chcesz coś z nich mieć to musisz coś poświęcić.

niedziela, 8 grudnia 2013

Ratunku, zniszczyłam sobie włosy! Co teraz? Czyli pierwsza pomoc na zniszczone włosy.

Z blondu na brąz, z brązu na blond, przedwczoraj czarne, wczoraj rude. Dziś proste, jutro kręcone, aż w końcu budzisz się z letargu i widzisz kupkę smętnego sianka, które zostało po Twoich, niegdyś pięknych, włosach.
Jeden, drugi, trzeci szampon-cud i nic nie pomaga. Co teraz? Czy Twoje włosy nigdy już nie będą piękne?
Mogą być. Na dobry początek mam dla Ciebie tylko 6 rad.

Po pierwsze, nie daj się zwariować.
Spróbowanie wszystkiego na raz prawdopodobnie poskutkuje katastrofą, a nawet jeśli nie, nie będziesz wiedziała, co powoduje, że włosy mają się lepiej. Spróbuj najpierw używać mniejszej ilości produktów i dokładnie obserwować swoje włosy.

Po drugie, czas na zmianę poglądów.
Nie istnieje szampon-cud, który naprawi Ci włosy. W zasadzie obietnice producentów rzadko mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. W perspektywie czeka Cię dużo czytania i mała lekcja chemii, ale lepiej zacząć od podstaw. To zostawmy na później. Najpierw pogódź się z tym, że to, co obiecują producenci szamponów/odżywek najczęściej można włożyć między bajki. Pogłębiaj wiedzę na wizażu i blogach, staraj się powoli dojść do tego, co Ci pasuje. Ćwiczenie czyni mistrza.

Po trzecie, odstaw winowajcę.
Prostownica/lokówka czy jakiekolwiek inne gorące urządzenie używane regularnie zawsze zniszczy Ci włosy. Zawsze. Nie istnieje kosmetyk, który przed tym zabezpieczy. Nie wierzysz? Weź termoochronny kosmetyk, posmaruj nim rękę, a potem przejedź po niej prostownicą. ;)
Farby chemiczne niszczą włosy. Mniej lub bardziej, ale niszczą. Brak amoniaku to ściema, olejek w farbie też nic nie da. Możesz przerzucić się na szamponetki, tonery, henny - o tym więcej innym razem.

Po czwarte, podetnij zniszczone końcówki.
Jeśli końcówki są porozdwajane, mocno przesuszone albo pojawiają się na nich białe kropki - niestety, nie ma rady. Trzeba je podciąć. To czasem boli, ale jest najlepszą inwestycją na przyszłość. Zniszczone końce wykruszają się i łamią, przez co włosy i tak nie będą chciały więcej rosnąć, a same rozdwojenia szybko idą w górę. Jeśli nie opamiętasz się teraz, możesz skończyć z włosami poniszczonymi do wysokości ucha, których całe pasma będą się kruszyć. A wtedy nie będzie już tak różowo. Także nożyczki w ruch (Koniecznie fryzjerskie! Zwykłe nożyczki są zbyt tępe, miażdżą włos zamiast go uciąć, co powoduje, że końcówka natychmiast się rozdwaja.) i nie płakać! Oczywiście nikt Ci nie każe ucinać od razu 20cm, małe cięcie też zrobi swoje. Zniszczone wcześniej włosy prawdopodobnie szybciej się rozdwoją niż zdrowe, ale uszkodzenia nie pójdą w górę. I pamiętaj - włosy nie ręka, odrosną. :)

Po piąte, zamiast wyrzucać wszystko co masz przemyć do obecnej pielęgnacji coś dobrego.

Nie musisz od razu wyrzucać wszystkich szamponów i odżywek, jakie masz na stanie tylko dlatego, że przeczytałaś, że są fe. Możesz olejować włosy i mieć z tego efekty mimo używania mocnych szamponów, silikonową odżywkę stuningować olejem, glutkiem z siemienia czy jajkiem, a odżywkę na alkoholu zużyć do golenia nóg. Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Zacznij stopniowo, nietrafione kosmetyki szybko znikną i zrobią miejsce na nowe. :)

Po szóste, bądź cierpliwa.
Jedno olejowanie nie naprawi szkód, które wyrządzałaś latami. Nie
Przykład: Zaolejuj włosy i zrób coś - poczytaj książkę, poodkurzaj, ugotuj obiad. Potem nałóż na to maskę, zawiń ręcznikiem i porób coś jeszcze przez chwilę. Idź pod prysznic, umyj włosy na początku, nałóż odżywkę, umyj się spokojnie. Na koniec prysznica spłucz odżywkę. Dorzuć jeszcze serum na końce (i stylizator, jeśli używasz) przed suszeniem. Włosy dopieszczone, a przy okazji zrobiłaś tyle rzeczy.
Wcale nie jest tak ciężko, wystarczy pokochać swoje włosy, a ani się obejrzysz jak się odwdzięczą i będą wyglądać dużo lepiej. :)
istnieje złoty środek, ale regularność i systematyczność po czasie przynoszą zadziwiające efekty. Zadbanie o włosy wcale nie trwa długo, pozwól więc, by stało się rutyną. Poza tym wcale nie musisz siedzieć i pachnieć, kiedy masz olej/maskę na włosach.